Skip to content

Głos z wnętrza

  • pokochać siebie
  • kobiecy punkt widzenia
  • iść własną drogą

📅 04.09.2022

Gdzieś ostatnio wyczytałam (czemu nie zapisuję sobie źródeł?!), że częste używanie zaimków odnoszących się do własnej osoby, jest domeną osób chorujących na... depresję. Nie jestem psychologiem, ale... no właśnie, ale wtrącę swoje trzy grosze, czepiając się szczegółów! A jak!

Kiedyś, w czasie studiów pisywałam teksty. Miały one formę listów. Bardzo często, by nie powiedzieć zawsze, pisałam w formie "oni, ludzie, świat". O wszystkim, co mnie otacza, pisałam w ten sposób. "Świat tak pędzi, ludzie tacy nieczuli, wciąż każdy biegnie, wszyscy planują życie zamiast żyć" i takie tam. Był ogromny, pełen chaosu świat i byłam ja. Dwie strony barykady. To moje "ja" było bardzo nieistotne, zupełnie pomijane. Za to wszystko, co zewnętrzne, grało pierwsze skrzypce. Co by się nie działo lub właśnie działo, zawsze przychodziło z oddali, było narzucone, pozbawione mojej woli. Po prostu spotykało mnie i już. Nic nie mogłam z tym zrobić, no bo co?! Dokładnie tak postrzegałam przestrzeń, która mnie okalała.

Dziś dużo piszę o sobie, bardzo często używam zwrotów "moje/moja/moim/ja/mi/mnie". W myśl przeczytanych słów można okleić mnie etykietką z diagnozą "depresja". Dorzucić egocentryzm, egoizm, narcyzm. Ileż można pisać o sobie?! Z drugiej strony, gdyby każdy skupił się najpierw na sobie, zwłaszcza w rozliczaniu z win i potknięć, mam poczucie, że świat byłby przyjaźniejszy.

Wiesz, to też nie jest tak, że ten artykuł był zero jedynkowy. Być może (a raczej na pewno) wyrwałam kilka wątków z kontekstu i się czepiam, lub jak kto woli, drążę konkretny motyw przewodni, ale bardzo mocno uderzył mnie nagłówek tego artykułu. Fakt pojmowania świata przez pryzmat siebie. Czasem tak mam, że coś próbuje się układać we mnie od dawna, a później jedno słowo-wytrych, robi roszadę i to, co wydawało się oczywistym, nabiera zupełnie nowego znaczenia. Tak było z mówieniem/pisaniem z własnej perspektywy, podkreślając, że opinie i osądy, jakie wyrażam, konstytuują mnie, a nie "obiektywy świat".

Bo można na sprawę spojrzeć dwojako. Można to wszędobylskie "moje ja" uznać za chorobę, albo za dojrzałość ubraną w samoświadomość. Pewność swojej drogi, bez potrzeby narzucania światu, że musi jak ja, w ten sam sposób, tą samą jedyną słuszną drogą. Że to wszystko, czego doświadczamy, nie dzieje się bez naszej woli, z przymusu. Jest sumą naszych decyzji, lub ich zaniechania. I żeby było jasne, moje bajanie o życiu nie odnosi się 1:1 do wszystkiego, co może nas spotkać. Zwłaszcza do choroby na przykład dziecka. Nie czuję się ani w kompetencji, ani na siłach do racjonalizowania sytuacji ekstremalnych, które na ludzi spadają. Mówię tu o zwykłym dniu powszednim. O sprawach przyziemnych i w pełni zależnych od nas samych, nawet wtedy, gdy na pierwszy rzut oka, wydają się być narzuconymi z góry. Przez lata nosiłam w sobie poczucie, że świat zsyła na mnie trudy i nic nie mogę z tym zrobić. Bezwolna ja, dźwigająca na barkach to wszystko, co spadło mi na głowę. O ja biedna, nieszczęśliwa, jak dryfująca łupinka orzecha, rzucona na fale. Dziś czuję to inaczej.

Może to "moje ja" jest zaburzeniem, a może wyrozumiałością i wiarą w to, że każdemu pisana jest jego własna droga? Może to wyjście z roli ekspertki od wszystkiego i stanie się badaczką jednej dziedziny, własnego życia? Dorośniecie do faktu, że uogólnianie tak jak zaokrąglanie (jak pisała Szymborska) bywa krzywdzące. Przyjęcie na klatę faktu, że jedyne czego możemy być pewni to to, czego sami doświadczyliśmy, co pojęliśmy, czego spróbowaliśmy. I że ta pewność spraw stałych odnosi się tylko do jednej osoby, do nas samych.

Z odkrywaniem dróg wiąże się pewne niebezpieczeństwo. Pokusa mówienia "ciemnemu światu" prawd z pozycji osoby oświeconej. Absolutna pewność, że skoro ja dałam z czymś radę, Ty też musisz. Koniecznie tak jak ja, w ten sam sposób, w moim tempie. Wystarczy, że się postarasz, zmobilizujesz. Przecież wszystko jest kwestią motywacji i determinacji... Bzdura! Prawda jest taka, że w Tobie są odpowiedzi na Twoje pytania, a we mnie na moje. Nie umiem powiedzieć, jak masz żyć, mogę Ci pokazać, jak sama żyję. Nie znam czarodziejskiego zaklęcia, które trudy zamienia w błahostki, ale mogę pokazać, w jaki sposób i z czym sama się mierzę.

Dziś w moich słowach dużo jest "ja, moje, we mnie, o mnie". I to "ja", odnosi się nie tylko do sytuacji zastanych, ale i powodów, efektów, motywów, następstw, doświadczeń, win i zasług. Za moim "ja" kryje się odpowiedzialność za siebie, za to co mnie spotyka, za sposoby radzenia sobie z różnymi sytuacjami życiowymi. Każdego dnia po kawałku odbieram światu kontrolę nade mną, wkładając tym samym w swoje dłonie odpowiedzialność za siebie i swój bagaż, za całokształt swojego życia.

Dostrzeżenie odrębności "ja" i równoczesne zauważenie integralności ze światem, wlało we mnie ogromne pokłady nadziei. Dało mi wiarę w to, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Nie ma też rzeczy niemożliwych, tylko cel nie zawsze wart jest trudu i ofiar, jakie niesie za sobą droga. Gdy spada na mnie więcej, niż mogę udźwignąć (nie miej złudzeń, też tak miewam) zadaję sobie pytanie: po co mi to i czy rzeczywiście jest mi niezbędnym w życiu? Poukładało mi się w głowie. Zrzucam z siebie presję. Po kawałku małymi krokami, nie na hurra. Świadomość możliwości podjęcia kroków ku zmianom tego, co mi nie służy, wyzwala mnie z pęt powinności, które jak często mi się wydaje, świat na mnie nakłada. Prawda jest taka, że sama sobie to robię.

Pierwszy raz wrzesień pełen jest radości z nowego, zamiast presji z tkwienia w układzie, który mi nie pasuje. Biedniejsza jestem o złotówki na koncie, ale bogatsza o wolność i spokój. Dla mnie bilans jest jasny. Nie miej złudzeń, też wisi nade mną kredyt, inflacja zagląda do mojego portfela, a manna nie spada mi z nieba. Mam w sobie przekonanie, że poradzę sobie w życiu, bo to życie nauczyło mnie działania, szukania sposobów i rozwiązań. Nauczyło mnie też pracy! Od sadzenia drzewek, przez zbieranie truskawek i dbanie o cudze domy, po pracę na budowie. Tak! Dobrze przeczytałaś. Pracowałam kiedyś na budowie, przy zbijaniu tynku. Kąpałam się w morzu możliwości. Dopiero teraz dostrzegam, że sztukę wyborów opanowałam już lata temu. Umiejętność ważenia w sobie różnych aspektów życia i nadawania im określonego priorytetu.

Wszystko, co mnie otacza, jest takie kruche i wcale niedane raz na zawsze. Ostatnie lata bardzo dobitnie to pokazały. Szkoda mi życia, które mam teraz (nie wiem przecież, czy jutro też będę je miała) na szarpanie się z samą sobą i na ciągłe łamanie swej woli. Gdy piszę te słowa, jakieś dzieci pod balkonem śpiewają po ukraińsku o wolnej Ukrainie... Dziękuję, że mogę korzystać z mojej wolności i że nie muszę płacić za nią najwyższej ceny — życia.

A może jestem po prostu w czepku urodzona i dlatego wydaje mi się, że można inaczej? Albo chcę inaczej i znalazłam sposób jak to zrobić... Jedno jest pewne, biorę na siebie konsekwencje własnych wyborów i nie zawsze jest to takie proste do przełknięcia.

← PoprzedniNastępny →

Komentarze

  • Powered by Contentful