Letnie dzieciństwo - między nietoperzem a naleśnikiem
📅 22.06.2025
Leniwie rozgaszcza się lato. Dni takie długie i ciepłe, noce krótkie, pełne miękkiego mroku. Szalone podniebne tańce jerzyków, chrabąszcze! W tym roku to chyba jakaś ich inwazja… A może tylko do mnie tak chętnie zaglądają na balkon? Jeden dzisiaj usilnie planował zakotwiczyć się w moją plątaninę włosów na czubku głowy – pięknie zwaną kokiem.
I przypomniało mi się… pewien wstydliwy fakt z dzieciństwa.
Dorosła ja — ta, która szanuje przyrodę i stara się żyć z nią w harmonii. Ta, która z pokorą i czułością obserwuje świat natury, bez potrzeby go ujarzmiać. I ta mała ja, z dziecięcą fantazją i łobuzerską energią. Bo byłam przecież jedną z tych, co czerwcowymi wieczorami wyruszali na polowanie. Tak, na polowanie na chrabąszcze! Wyposażeni w plastikowe woreczki (które w tamtych czasach wcale nie były tak łatwo dostępne — na szczęście kuzyni mieli odpowiednie „dojścia”), wylegaliśmy na podwórko otoczone przez nasze bloki i łapaliśmy je — chrabąszcze — gołymi rękami. Czasem nawet dwoma naraz!
Wieś, w której spędziłam dzieciństwo, tętniła życiem. Pełna była starych drzew, dzikich łąk i cieni nietoperzy krążących nisko nad naszymi głowami. To właśnie im — tym szybującym gackom — z oddaniem i poczuciem misji podrzucaliśmy nasze zdobycze. Rzucało się chrabąszcza do góry, licząc, że nietoperz go złapie. Nie pytaj co mieliśmy w głowie i skąd pomysł, że nietoperze potrzebują naszej pomocy w tak prozaicznej sprawie, jaką jest zdobywanie kolacji... Ale tak podpowiadały nam nasze dziecięce serca.
Na naszym osiedlu była też psinka — Szila — kundelek z sercem większym niż ona sama. Miała, cóż… osobliwe kulinarne upodobania. Uwielbiała chrupać sobie czasem chitynową przekąskę. Tak więc część naszych łupów trafiała do niej, jako coś w rodzaju naturalnych m&m'sów. Wszystko to, czego nie złapały nietoperki trafiało na kolację dla Szili. Może więc dzisiejsza inwazja to rodowa zemsta klanu chrabąszczy?
Lato na wsi było pełne szaleństwa. Nie zawsze bezpieczne, jak wtedy gdy jedno z dzieci spadało z czubka czereśniowego drzewa, tracąc na kilka chwil kontakt z otoczeniem. Albo te burze, po których zdejmowało się buty i brodziło w kałużach pełnych dżdżownic, błota, liści i czasem też ostrych odłamków szkła. A ileż razy można było dostać burę (zasłużoną!) za wykradanie z przydomowych grządek warzyw, które później służyły za składniki magicznej, niejadalnej zupy z błota, liści i kwiatów jaśminu?
Lato to koc rozłożony na trawie, wiecznie umorusany zielenią. To domki z ręczników, prześcieradeł i starych zasłon wyniesionych ukradkiem z domu. To smak fasolki szparagowej z bułką tartą, młodych ziemniaków z koperkiem, gorącej kukurydzy i naleśników z dżemem. To kwaśny sok z papierówek cieknący po brodzie. To zbieranie truskawek na polach i jagód w lesie, które barwiły ręce na fioletowo.
Gdy w kupalnockę zasiadłam przy ogniu na działce na wsi... znów to poczułam. Zapach i smak lata - taki pełny, karmiący wszystkie zmysły. Docierający do każdej komórki ciała. Brak pośpiechu, spokój wieczoru i śpiew ptaków! I szeroko otwarte oczy mojego prawie 7-latka, wpatrzone z zachwytem w tańczące iskry ognia. Radość połączona z dziką naturą dziecka. Taka pierwotna, nieskażona pośpiechem. Do tej pory rzadko mieliśmy okazję siedzieć razem do nocy przy ogniu. Ale już niebawem… już niebawem i on pozna, czym jest lato na wsi. Prawdziwe. Wśród pól, łąk i lasu. Tam, gdzie czas płynie wolniej, a serce bije spokojniej.
A tymczasem… idę znów wypraszać chrabąszcze z mojego balkonu. Na ósmym piętrze! Kto by pomyślał? Witaj lato… Dobrze, że znowu jesteś.