Skip to content

Odwaga ubrana w delikatność

  • o kobiecości, jej mocy i energii
  • pokochać siebie
  • iść własną drogą

📅 04.08.2022

Dużo wody musiało upłynąć, bym pojęła, że z natury nie jestem twarda, choć potrafię być. Przez wiele lat tylko taką wersję siebie znałam. Tylko że pojęcia "potrafię" i "jestem" dzieli ocean niespokojnych wód do przemierzenia. Kiedyś wydawało mi się, że tylko będąc twardą, mocną, niezniszczalną, robiącą wszystko sama, jestem coś warta. Tylko w wersji opancerzonej i gotowej do działania o każdej porze dnia i nocy, jestem godna bycia na równi z innymi.

Dziś widzę w tym jakąś formę przemocy, autoagresji. Tresowanie siebie samej, "hartowanie" do bycia twardą mimo ceny, jaką przychodziło mi za to zapłacić. Ten proces kojarzy mi się ze zdzieraniem naskórka z dłoni podczas ciężkiej pracy. Owszem, po pewnym czasie dłonie mogą przyjmować na siebie znacznie więcej trudu, robią się zgrubiałe, pokryte bliznami i mniej wrażliwe. Mniej też czują, stają się obojętniejsze na delikatność dotyku.

Łatwo jest mieć na sobie zbroję. Funkcjonować w trybie przetrwania. Może inaczej, osobiście uważam, że jest to łatwiejsze. Choć w ogólnym rozrachunku przyniosło mi to poczucie wewnętrznej pustki. Przywdziany pancerz oddzielił mnie od mojego rzeczywistego ja. Pozbawił głębi i sprawił, że życie stało się gonitwą pozbawioną celu. Biec tylko po to, by mięśnie były stale w ruchu.

Gdy pierwszy raz pozwoliłam sobie na delikatność, świat przygniótł mnie swoją twardością. Zupełnie nie byłam na to gotowa. Wiesz, jak trudno nauczyć się na nowo własnej wartości bez zbroi? Jak trudno przywyknąć na nowo do swojej delikatności, gdy nawet muśnięcie wiatru, nieżyczliwe spojrzenie, czyjeś wydęte w dezaprobacie usta mają siłę, która potrafi zmieść z powierzchni ziemi? Gdy ma się zbroję, "zło tego świata" odbija się od niej, omija, nie rani. A przynajmniej tak mi się wydawało. Teraz już wiem, że to tylko pozorność. Bo to, co wypierane prędzej czy później powróci, napompowane do granic możliwości.

Gdy pozbyłam się twardości, na nowo musiałam uczyć się życia. Wcześniej obrane ścieżki nie były już dla mnie. Na nowo odkrywałam, co sprawia mi radość, a co rani. Czego unikać, a czym się karmić. Co mi służy, a co mnie niszczy. A w tym wszystkim najtrudniejszym było zaprzestanie ganienia się za niebycie niezniszczalną, za słabość, za niemoc. Z ogromnym oporem przychodziły do mnie lekcje odpuszczania. Na nowo uczyłam się dostrzegać dobro wśród czerni, utkanej z moich strachów, obaw i lęków.

Przez długie lata wydawało mi się, że bycie twardą oznacza bycie odważną. Postawiłam tam znak równości. Zupełnie inaczej niż teraz definiowałam odwagę. Kojarzyła mi się z brakiem strachu, z gnaniem pod wiatr wbrew wszystkiemu, często dla samego stanu bycia w kontrze do tego, co mnie otacza. Szybkość reakcji, wbieganie w ogień bez zawahania się. Jak widać odwagę łatwo pomylić z głupotą, ubraną w brawurę. I choć od jakiegoś czasu noszę w sobie bliższą mi definicję samej odwagi, to tak naprawdę dopiero teraz teorię przekładam na praktykę. Uczę się ważyć gesty i słowa. Odraczać lub odrzucać działanie, gdy ryzyko przewyższa zyski. Bo nie ma rzeczy niemożliwych, ale nie każdy cel warty jest drogi. Teraz staję do świata w kontrze wtedy, gdy sprawa jest tego warta. A okazuje się, że spraw, o które tak naprawdę warto walczyć, wcale nie ma w moim życiu tak dużo. Wystarczy zadać sobie pytanie: co dana sytuacja we mnie zmieni lub jakie znaczenia ma dla bliskich mi ludzi? Czy za trzy dni, rok czy pięć lat nadal będzie warta ryzyka i działania? Podobnie jest u mnie z zabieraniem głosu na każdy temat. Kiedyś nie potrafiłam trzymać języka za zębami. A im bardziej coś wewnętrznie mnie gniotło, tym szybciej z ust wypadały potoki słów. Dziś staram się zabierać głos dopiero wtedy, gdy ktoś poprosi o moją opinię. Coraz częściej jestem postronną obserwatorką, choć ta po stronność pozbawiona oceny przychodzi mi z ogromną trudnością. Uczę się faktu, że każdy człowiek ma swoją drogę. Za każdą decyzją stoi konkretny bagaż doświadczeń, przekonań, sił do dyspozycji.

Znam już swoje miejsca święte, te ukryte przed wzrokiem innych, strzeżone przed nieproszonymi spojrzeniami z ciekawością chcącymi je eksplorować. Ukryte przed oceniającymi i surowymi oczami przypadkowych gapiów, postronnych obserwatorów. Subtelność, delikatność, łagodność i wyrozumiałość. Dziś z tego tkam swoją suknię. Wplatam w nici zieloność traw i miękkość mchu. Znów oddycham spokojniej, ale i głębiej. Nie muszę być twarda. Już tego od siebie nie oczekuję. Wiem też, że potrafię. Gdy poczuję potrzebę, mogę na chwilę taką się stać. W tej miękkości własnych myśli, uczuć i emocji odkryłam własne oblicze odwagi. Jestem odważna, co nie oznacza, że nie boję się wcale, ale mimo tego strachu sięgam po to, czego pragnę, o czym marzę. Odwaga jest dla mnie pojęciem tak szerokim, że dla każdego może oznaczać coś zupełnie innego. Dla mnie jest podejmowaniem działania, mając nad sobą niebo utkane ze strachu. Był w moim życiu taki czas, w którym mieściłam w sobie tak duże pokłady lęku, że wstawanie z łóżka o poranku było dla mnie prywatnym aktem przeogromnej odwagi. Wtedy zrozumiałam, że odwaga potrafi przybierać przeróżne formy i każdy człowiek nosi w sobie własną jej definicję.

← PoprzedniNastępny →

Komentarze

  • Powered by Contentful