Skip to content

Z pamiętnika perfekcjonistki

  • pokochać siebie
  • iść własną drogą
  • w codzienności

📅 21.11.2021

Świat się dziś dla mnie skończył, a niebo runęło mi na głowę! Oczywiście nie dosłownie, w dodatku dramatyczność zdarzeń przeplatana jest ironią... Bo ja ostatnio mam kłopot, żeby wytrzymać w towarzystwie... siebie samej. Nie znam drugiej tak irytującej mnie osoby, jak ja sama. No dobra, znam, ale nie spędzam z takimi osobami aż tak dużo czasu. Popłyńmy z tym tekstem, bo zaraz wstęp będzie dłuższy niż rozwinięcie.

Dom wymknął mi się spod kontroli. Kurz osiada gdzie chce, wciska się między strony książek w salonowej biblioteczce. Ubrania do uprasowania piętrzą się w stosikach, cierpliwie czekając na swój czas. Zabawki opanowały salon. Z nieznanych mi powodów zagościły właśnie tam i od kilku dni za nic w świecie nie chcą wrócić do swoich pudeł w jaskini młodocianego. W spiżarce, zwanej przewrotnie przez całą rodzinę drewutnią, pudełka, słoiczki, paczuszki i pojemniki tańczą dziki taniec wolności zwany sajgonem. Nic nie leży na swoim miejscu. Mój uporządkowany dom przestał być uporządkowany!!! Koniec świata!

Dałam ostatnio plamę w pracy. Mogłam pomyśleć zanim zrobiłam co zrobiłam, ale nie pomyślałam! Jak mogłam nie pomyśleć! Przecież nie jestem głupia. W dodatku zapomniałam wypełnić papiery. Trzeba zmienić wystrój, mam tyle dekoracji - czemu do cholery nie jestem w stanie tak się zorganizować, by wyrobić się w czasie?! Jak to się stało, że ze wszechogarniającej stałam się nieogarniającą wszystkiego?! Zdecydowanie jestem poniżej swoich standardów. Koniec świata!

Te włosy to jakiś dramat! Wypadają garściami i za nic w świecie nie chcą się ułożyć - milion spinek próbuje utrzymać je w ryzach. Na próżno. Fryzura a'la piorun trafił w rabarbar. Tak, takie bzdurne problemy też stanowią moją rzeczywistość.

Uwielbiam rozpoczynać dzień filiżanką aromatycznej herbaty lub kawy, gdy mój dom spowity jest w ciszy i półmroku. Lubię być na wszystko gotowa przed czasem, bym to ja czekała na świat, a nie świat na mnie. O krok przed, zamiast pół kroku za. Lubię wykonywać swoją pracę w oparciu o najwyższe standardy. Lubię się nie mylić i być przygotowaną na każdą ewentualność, bo szczerze nie znoszę gdy życie mnie zaskakuje. Lubię gdy mój dzień jest zaplanowany i toczy się w znanym mi rytmie.

Wiesz w czym osiągnęłam największą perfekcję?! W samobiczowaniu, ocenianiu, karceniu siebie samej. I jeszcze w zamęczaniu się. Nie mam dla siebie litości. Perfekcyjnie wychodzi mi jeszcze bycie perfekcjonistką. A że robię to wszystko na najwyższym dla mnie poziomie to... uczennica (moja perfekcyjność) przerosła mistrzynię (mnie). "Szach mat kochanieńka" - krzyczy mi od progu.

Zapędziłam się w przysłowiowy kozi róg. Podniosłam sobie poprzeczkę tak wysoko, że drabiny mi trzeba, by choć opuszkami palców móc ją lekko musnąć. Gdy zadzwoniłam ostatnio do Peonii (wszechświat zesłał mi ją jako błogosławieństwo! mnie jej jako udrękę... no ale każdy podobno dostaje to czego potrzebuje!) w pierwszej minucie rozmowy rzuciła - tylko nie miej wyrzutów sumienia! No jak zawsze, trafiła w sedno. Bo te wyrzuty sumienia, ten wewnętrzny monolog głoszący tyradę pod tytułem "a gdybyś bardziej się postarała" to chyba najgorszy element całej układanki zwanej perfekcjonizmem. I nie żebym o tym nie wiedziała, nie zdawała sobie sprawy... teorię to ja mam opanowaną w jednym palcu, ale praktyka... z tą jest dużo gorzej. Więc jak już wspomniałam doszłam do ściany. No dalej już się tak nie da. Teraz tylko można walić głową w mur lub... poszukać innej drogi.

Nie pierwszy raz jestem w takim momencie życia, ale pierwszy raz dźwięczą mi w uszach słowa "patrz na siebie z największą czułością i miłością matki, spoglądającej na własne, maleńkie i bezbronne dziecko". To szalenie trudne zadanie. Spojrzeć na siebie jak na kogoś, komu daje się prawo do pomyłek, błędów, niewiedzy, potknięć, do tego by czegoś nie umieć.

Droga do bycia nie-perfekcyjną choć wystarczająco dobrą, to dla mnie nowość. Z każdym tygodniem odkrywa się we mnie kolejna warstwa tego samego zagadnienia. Temat wraca do mnie i dotyka coraz głębiej. Pamiętam, że kiedyś tak było z poczuciem kobiecości. Długo się we mnie mieliło to zagadnienie. I nie wiedzieć kiedy, ułożyło się. Ot po prostu. Niedawno uświadomiłam sobie, że już mnie tak nie zajmują fundamentalne kwestie dotyczące kobiecości. To trochę jak z oddechem, oddycham bez konieczności analizowania każdego haustu powietrza, bez potrzeby przypominania sobie, że powinnam nabrać w płuca kolejną porcję tlenu. Ot samo się... I właśnie to układanie się we mnie wielu kwestii, jest dla mnie światełkiem w tunelu. Uda się. Nie od razu, nie dziś i nie jutro. Bez pośpiechu i w swoim czasie (powiedziała ta, która kocha gdy wszystko jest już i na 100%). To się już dzieje tylko w tempie, do którego nie przywykłam - pozostającym poza moją świadomą kontrolą.

Trud który teraz przeżywam, ten stres i nerwy po coś się wydarzyły i z pewnością zaprowadzą mnie dokładnie tam, gdzie trafić jest mi pisane. Byle tylko wystarczyło mi czułości i wyrozumiałości do siebie samej.

← PoprzedniNastępny →

Komentarze

  • Powered by Contentful