Skip to content

Co w życiu jest najważniejsze?

  • iść własną drogą
  • w codzienności

📅 17.07.2021

Gdybym miała powiedzieć jednym słowem, co w życiu liczy się najbardziej, co daje mi kopa, co powoduje, że prawdziwie żyję, że jestem, że doświadczam... Po pominięciu sprawy oczywistej jak zdrowie (wszak żeby żyć trzeba po prostu żyć, nie ma co z tym faktem dyskutować) na pierwszy plan mojej mapy myśli wysuwa się... odwaga.

Moje życie składa się z fal. Z przypływów i odpływów tego, co nowe i tego, co znane. Z szeregu decyzji podjętych i tych niepodjętych, będących również jakimś rodzajem wyboru. Jestem w miejscu dla mnie i przeze mnie trudno-pięknym. Narzucam sobie tempo, intensywność, wieloaspektowość tego, czego doświadczam. Lubię dużo, szybko, na 200%, na-ten-tychmiast, z ogromną siłą i mocą. Po prostu lubię i potrzebuję. Co nie znaczy, że zawsze jest to dla mnie łatwe, miłe i przyjemne. Często jest wręcz przeciwnie. Ścigam się sama ze sobą. Szarpię się z losem o każdy oddech i podejmuję się drogi pod prąd.

Jestem w miejscu, w którym jestem, mam szansę odkrywać o co tak naprawdę w życiu mi chodzi, po co jestem tu gdzie jestem, kim jestem, czego pragnę - nie (tylko) dzięki sprytowi, nie dzięki szczęściu, nie dzięki wrodzonej wielozadaniowości, nie dzięki startowi, który był mi pisany. Nie zrozum mnie źle. Nie chodzi mi o to, że to wszystko co przed chwilą wymieniłam nie ma znaczenia, bo ma. Jest ogromnym błogosławieństwem, jest narzędziem w moich rękach. Ale tym, co nadaje kierunek mojej drodze bezsprzecznie jest odwaga.

Odwaga. Odkryłam ją w sobie zupełnie niedawno, choć towarzyszy mi już wiele wiele lat. Nie jest mi dana raz na zawsze. Życie sprawdza na co dzień jej moc, jej wytrwałość. Jestem kim jestem dzięki odwadze. Nawet nie tyle dzięki odwadze w podejmowaniu decyzji, co braniu na siebie odpowiedzialności za ich konsekwencje, niezależnie od tego jakie będą. Słuchanie swojego wewnętrznego głosu, podążanie za intuicją to bardzo trudna droga, bo często pod górę, z wiatrem w oczach, w tłumie gapiów, kręcących głowami z niemą (lub głośno wyrażaną) dezaprobatą i przebijającym się głosem ego - I po co ci to było? Nie możesz jak do tej pory? Musisz pod prąd?

Nie muszę, ja chcę. Bo idąc własną drogą odkrywam kim naprawdę jestem, nie kim powinnam być, czy czego oczekuje ode mnie tłum. Często jeszcze się w tym gubię. Potykam jak dziecko, które dopiero uczy się chodzić. Rozpędzam z dziecięcą naiwnością, że już opanowałam tę sztukę do perfekcji, by z hukiem upaść. A później, by z każdego upadku podnosić się.

Moje życie składa się z szeregu decyzji połączonych niezwykłą mocą i energią odwagi. Mogłabym iść starym, dobrze znanym szlakiem, lub nawet kręcić się w kółko jak kot układający się do snu. Ale odkryłam tę radość z bycia w miejscu, w którym jestem, dzięki podążaniu własną drogą. Gdy raz zazna się tej wolności w stawianiu kroków, pokusa życia po swojemu, na własnych warunkach jest mocniejsza i silniejsza niż cena, którą niejednokrotnie przychodzi mi zapłacić. Za każdym razem, gdy mam chwilę zwątpienia, gdy sytuacja mnie przerasta... widzę ten tłum gapiów z "a-nie-mówiłam/łem" wypisanym na twarzach. Gdy emocje podbite są do granic możliwości (co u mnie wcale nie jest trudną sprawą, ba! u mnie potrafi się to zadziać w sekundę) na kilka chwil wchodzę w ten tłum z niemą dezaprobatą dla siebie samej. Ale już w tym nie tonę. Bo wystarczy odwrócić się za siebie, by dostrzec piękno zmian jakie we mnie zachodzą.

Zupełnie niedawno odbyłam pewną rozmowę. Konkluzja była taka, że łatwo mi mówić o odwadze, o własnej drodze, o wolności w podejmowaniu decyzji, bo mieszkam w dużym mieście, mam zapewnione bezpieczeństwo materialne, mam wsparcie najbliższej mi osoby. I po części się z tym zgodzę. Tak! Mam to szczęście, mam ten komfort, mam tę niezwykle sprzyjającą przestrzeń. Jestem za to bardzo wdzięczna. Ale... nie dostałam od losu magicznej różdżki, którą to sobie za jednym jej machnięciem wyczarowałam. Mam to wszystko, bo wzięłam na klatę ryzyko podejmowania decyzji trudnych, nie odsuwając od siebie ich konsekwencji.

Poszłam do liceum wybierając profil humanistyczny - tak bardzo niekonkretny, nierokujący na rynku pracy w tamtych czasach (jak to brzmi!!! ale tak - było to dwadzieścia lat temu). Podjęłam się działalności wolontariackiej - choć mogłam swój czas wykorzystać w zupełnie inny sposób. Wybrałam studia pedagogiczne... W małym mieście, gdzie rynek specjalistów w tej dziedzinie był przesycony. Co więcej, mimo sytuacji na rynku pracy podjęłam się trudu uzupełniających studiów podyplomowych na piątym roku kierunku wiodącego - pisząc pracę, by obronić tytuł, pracując dorywczo, zdając ostatnie egzaminy. Wplotłam w to nawet kolejny wolontariat, by zdobyć doświadczenie i mieć jakąkolwiek szansę na progu ścieżki zawodowej. I dostałam tę pracę. Szybko okazało się, że (może zabrzmi to butnie lub pysznie) mogę być specjalistką w tym co robię. Ale ale ale - żaden z wyborów, żaden z kroków, żaden z fragmentów mej drogi nie był przysłowiową bułką z masłem. Był efektem decyzji i ciężkiej pracy. A jak to się stało, że mam to co mam? Zwrotów akcji było kilka. Jedne bardziej, drugiej mniej radykalne.

Odważyłam się na to, by puścić rękę, która miała mi towarzyszyć do końca moich dni. Świadoma swoich uczuć, ale i potrzeb... Zrozumiałam, że mogę wygodnie iść przez życie kurczowo trzymając się tej ręki w rytm nie moim kroków, lub podjąć ryzyko i pójść o własnych siłach gdziekolwiek zechcę. Do wyboru dojrzewałam długo, był kamieniem milowym, trudnym, bolesnym, ale potrzebnym. I nagle okazało się, że potrafię sama chodzić. Że gdy chcę, to mogę wszystko. Odważyłam się na samotne wakacje na południu Polski. Ktoś by powiedział - też mi wyczyn. Dla mnie było to jak zdobycie Kilimandżaro. Po raz pierwszy wyszłam na świat zupełnie sama, licząc tylko na siebie i nie miałam wtedy nieograniczonego dostępu do internetu, smartfona i googlowych map w zasięgu jednego kliknięcia. Dodało mi to ogromnej pewności!!!

Chadzanie własną droga ma swoje cienie. Nie łatwo znaleźć kompana do tej wyprawy. Nastąpił czas oswajania się z obecnością tylko siebie samej, z samotną podróżą, z byciem tylko we własnym towarzystwie, by zasmakowawszy tego móc z otwartością ale i ze świadomością własnych granic, wprowadzić w swoje życie drugiego człowieka. Pojawił się w moim życiu ktoś, kto jest obok po dziś dzień. Kroczymy przez życie razem, ale tego razem musieliśmy się nauczyć i nadal się uczymy. Skleić dwa zupełnie różne światy, w taki sposób, by jedno nie było bezradne kosztem tego drugiego. Odkryłam już wtedy czym jest autonomia, wiedziałam że jak sobie pościelę tak się wyśpię, że można iść z kimś przez życie pozwalając sobie i drugiej stronie na podążanie własną drogą, niekoniecznie kurczowo za rękę. Pozwoliłam sobie na przestrzeń, dbając jednocześnie o to, by czekoladowe oczy mojej miłości nie zniknęły mi całkiem z zasięgu wzroku, by po mimo potrzeby dystansu pielęgnować bliskość.

Rzuciłam pracę na stałe, ciepły kąt u rodziców, przyjaciół, bezpieczeństwo, znaną jak własna kieszeń przestrzeń, komfort przewidywalności życia i stałości wszystkiego co w zasięgu wzroku. Wyjechałam do dużego, obcego miasta, by wynająć malutkie postpeerelowskie mieszkanie, w którym czas się zatrzymał. Dywany ozdabiały ściany, wykładzina na podłodze żyła własnym życiem, a sprzęty i meble sprawiały, że pierwsze poranki okraszone były zdziwieniem - rozespane oczy przekazywały do mózgu pytanie - mieszkam w muzeum?! Nie było łatwo.

Praca na zastępstwo. Przez trzy kolejne lata nerwówka, czy będzie możliwość przedłużenia umowy. Szkolenia, kursy, warsztaty - by mieć co zaoferować pracodawcy, by mieć podstawy do negocjowania warunków pracy. Proza życia, niepewność. Szybko okazało się, że bycie na swoim ma blaski ale i cienie. Powolutku układałam swój świat, wchodziłam w nowe relacje, budowałam więź z najbliższą mi osobą na świecie. Huragany, tornada, powodzie życiowych spraw, emocji, skarg i zażaleń, przypływy szczęścia i wdzięczności. Ludzie na mojej drodze. Zakładanie rodziny. Walka o jutro. Upadanie i wstawanie. Tymczasowo zawiedzione nadzieje. Czarne dziury rozpaczy i wschody radości tak ogromnej, że trudnej do ubrania w słowa. Nie ze wszystkiego jestem dumna. Niektórych fragmentów mej drogi nadal się wstydzę ale... za wszystkie jestem wdzięczna, bo dzięki tym doświadczeniom teraz jestem "w czepku urodzona". To nic, że czepek nabyłam 35 lat po faktycznych narodzinach.

Jedno jest pewne, łatwo mówić mi o odwadze, bo odważyłam się ją w sobie odkryć, bo część odważnej drogi za mną, bo wreszcie widzę efekty podjętego ryzyka. Bo noszę w sobie naturę buntowniczki. Łatwo mi się mówi, bo nie wyrobiłam w sobie nawyku zastanawiania się dlaczego ja, dlaczego mi się to czy tamto przytrafia. Moja droga pokazała mi bezcelowość tego pytania. Bo nie ma na nie odpowiedzi, a jednocześnie każda odpowiedź pasuje jak ulał.

W życiu zaraz po możliwości życia, najważniejsza jest odwaga w podejmowaniu decyzji i przyjmowaniu na siebie ich konsekwencji. Żyję! Nie w bajce, za to żyję naprawdę!

← PoprzedniNastępny →

Komentarze

  • Powered by Contentful