Lęk przed spokojem – dlaczego boimy się życia bez dramatu?
📅 25.05.2025
Cisza, spokój, brak chaosu. Prostota dnia codziennego – bez piętnastu kroków porannej „rutyny” pielęgnacyjnej, bez rolek, skaczącego obrazu na ekranie telefonu i miliardów bodźców atakujących z każdej strony.
Coraz więcej treści w social mediach przedstawia sielskie obrazki życia blisko natury, z dala od zgiełku. Błogość. Raj.
Paradoks polega na tym, że gdy już wreszcie zastanie nas spokój… często wywołuje on lęk zamiast euforii. Jak to możliwe? Dlaczego to, czego najbardziej pragniemy, tak bardzo nas przeraża? Czy naprawdę chcemy spokoju, czy tylko tęsknimy za czymś, czego nie rozumiemy?
Cisza konfrontuje z tym, co w środku
Gdy robi się cicho, do głosu dochodzi nasze własne „ja”. A wbrew pozorom – niełatwo wyruszyć na spotkanie z samym sobą. Zwłaszcza gdy porzuciło się siebie lata temu. Przykryło pstrokacizną świata zewnętrznego, która tak przyjemnie odciąga uwagę.
Wiosną 2020 roku największą trudność sprawiło nam – jako społeczeństwu – „bycie zamkniętymi” w ciasnej przestrzeni mieszkania. Ilość bodźców nagle się zmniejszyła. Prawdę mówiąc, ich brak szybko zastąpił lęk. Karmiliśmy się mrożącymi krew w żyłach obrazami i podsycanymi przez media informacjami o śmiertelnym, nieznanym wirusie, o apokaliptycznej wizji końca świata.
Wyludnione centra miast, puste ulice i parki. I człowiek, który pierwszy raz od bardzo dawna... nie miał dokąd uciec. Przed sobą samym. Przed własnymi myślami, pytaniami, pragnieniami.
Właśnie o tym jest cisza. O wewnętrznym głosie, który – korzystając z okazji – wychodzi na scenę i, nie bacząc na gotowość publiczności, daje popis swoich możliwości. Spokój pozbawia nas zewnętrznych „rozpraszaczy” i zmusza do spotkania z tym, co wewnątrz: z emocjami, które ignorowaliśmy, pytaniami, które odkładaliśmy, uczuciami, których się baliśmy.
Dramat jako emocjonalny dopalacz
Żyjemy w świecie uzależniającym od ciągłego napięcia. Najczęściej klikalne i udostępniane są treści o konfliktach, katastrofach, wypadkach, kataklizmach.
Z jednej strony tak właśnie działa nasz mózg – potrzebuje wiedzieć, co najgorsze, by być gotowym. Dawno temu taka gotowość zapewniała przetrwanie. Ten, kto był głuchy na sygnały zagrożenia, żył... krótko. Ewolucja wyszkoliła nas w tej wrażliwości.
Dlatego dramatyczne treści tak przyciągają uwagę. A lęk, strach i napięcie uzależniają. Dostarczają adrenaliny i dopaminy, a mózg chce ich coraz więcej. Dają złudne poczucie bycia w ruchu, życia na przysłowiowej „pełnej petardzie”.
Kiedy pojawia się spokój – z cienia wychodzi strach, że coś nas ominie. Że przegapimy coś ważnego.
Ja bardzo się bałam tych spokojnych momentów. Bałam się, że świat popędzi dalej, a ja już nigdy go nie dogonię. Że zostanę w stagnacji, gdzieś daleko w tyle, poza tym wszystkim, co jest na ustach większości ludzi.
Bardzo długo odzwyczajałam się od pompowania w siebie strachu. Od karmienia się lękiem. Od balsamowania umysłu poczuciem zagrożenia i napięcia. Pisałam o tym w tym wpisie: Uzależniona od strachu Dopiero teraz – po czterech latach – widzę, jak długą drogę przeszłam. Jak bardzo jestem dziś inna niż ta dawna ja, ubrana w strach i napięcie.
Dziś naprawdę kocham spokój. Potrzebuję go jak tlenu. Ale nie boję się już swojego wewnętrznego głosu – choć bywa, że nasze rozmowy nie należą do najprzyjemniejszych. Tylko konfrontując się z sobą samą, mogłam zaznać prawdziwego spokoju.
Mogłam przestać biec, wszędzie widząc zagrożenie. Przestałam polegać na instynkcie, a do głosu dopuściłam intuicję. Może właśnie dlatego każdy wolny weekend spędzam u podnóży Wzgórz Niemczańskich. Zamiast chłonąć strach z mediów – zanurzam się w literaturze. Może właśnie dlatego przedszkolną salę zamieniłam na biblioteczną przestrzeń?
Dziś już wiem, że nic bardziej mnie nie omijało, niż wtedy, gdy pędziłam przed siebie, łapiąc oddech i próbując umknąć przed czyhającymi na każdym rogu zagrożeniami. Kiedy przestałam uciekać – zorientowałam się, że nikt mnie nie goni.
By nauczyć się spokoju
Może to, o czym dziś piszę, brzmi jak bajanie. Ale ja naprawdę odbyłam tę podróż – z krainy strachu do spokojnego życia. Miejsce, w którym się spotykamy – Ty jako czytelnik/czytelniczka, ja jako autorka – jest dziennikiem z tej wędrówki. I mnie samej trudno uwierzyć, skąd wyruszyłam w 2020 roku, a gdzie dotarłam dziś...
Nie bez powodu w ostatnich miesiącach (ba! niemal od roku) zrobiło się tu znacznie ciszej niż na początku istnienia tego miejsca. Spotkanie z samym sobą wymaga tejże ciszy.
Choć przerażała mnie myśl, że jeśli przestanę publikować, czytelnik po prostu przestanie zaglądać do wnętrza mojej szafy – wiedziałam, że nie mogę zignorować tego, co czuję. Że słowa nie chcą wypływać spod palców. Że myśli ledwo odbijają się od klawiatury, zostawiając po sobie ciąg mało znaczących zdań.
Po raz kolejny przestraszyłam się tej ciszy. Co się stanie z tym miejscem, gdy odejdzie z niego ostatni czytający? Czy zniknie w czeluściach internetowej otchłani? Te pytania odbijały się od wieczornej ciszy, gdy z pustką w głowie kładłam się spać.
Ale życie wytrenowało mnie w umiejętności podążania za tym, o co woła moje serce i dusza. Kto raz odkryje moc intuicji, nie pozwoli już, by jakiekolwiek zewnętrzne głosy ją zagłuszyły.
Przecież nie pierwszy raz nie rozumiałam stanu, w którym jestem – czując jednocześnie, że właśnie tak ma być. I nie byłabym sobą, gdybym za tym czuciem nie podążyła.
Idzie nowe
Zaczynam nowy etap tej blogowej przygody. Czas zajrzeć na dno mojej szafy i sprawdzić, jakie jej elementy już pożegnałam, z czego wyrosłam, a co nadgryzł ząb czasu i mole doświadczenia życiowego.
A Ty? Co czujesz, gdy wszystko nagle cichnie? Zatrzymaj się na chwilę. Pozwól sobie poczuć. Może właśnie tam czeka to, czego naprawdę szukasz.
I proszę – zostań ze mną. Najciekawsze dopiero przed nami!